home wydarzenia o nas wyprawy galerie wspólpraca kontakt

 

Lofoty - droga na północ

   
Data: 16.08.2010 - 29.08.2010
Rejon: Norwegia - Lofoty, Narwik, Bodo.
Skład: Piotr Kowalczyk, Marcin Węgrzyn
Partnerzy i sponsorzy: brak

 

 


Wyświetl większą mapę

 

Long way home…

Kierunek- północ ! Wyruszamy z Oslo pociągiem w kierunku dalekiej północy z celem dotarcia jak najdalej i wróceniem autostopem.Pociąg nad ranem dociera do Trondheim i tam mamy przesiadkę do tego, który podąża już za koło podbiegunowe. Podróż jest długa, trwa prawie dobę ale trasa przebiega przez przepiękne rejony północnej Norwegii, od Trondheim biegnie ona brzegami fjordów i przez górskie ostępy, ma się wrażenie że jedziemy przez Alaskę czy Kanadę. Pociąg zatrzymuje się na stacjach w większych miasteczkach, których jest bardzo, np. Mo i Rana, które wyglądają bajecznie. Sceneria lasów tajgi oraz bagien i strzelistych szczytów, wodospadów, dolin rzek i wielkich nieogarniętych przez człowieka pustkowi. Sama podróż przez ten rejon jest już wielką inspiracją…


Czesem słońce, czasem deszcz

Dotarliśmy do Bodo, które jest bazą wypadową na Lofoty i na północ. Jednak sytuacja jaką zastaliśmy mocno odbiegała od naszego planu, zamiast rześkiej pogody i powiewu wiatru, padał deszcz. Niebo zasnute było chmurami i nic nie zapowiadało zmiany tej sytuacji, utrudniło nam to szukanie miejsca na rozbicie namiotu, nie znając miasta, dotarliśmy wpierw do parku gdzie zrobiliśmy piknik, jeśli w tych warunkach to dobre określenie. Znaleźliśmy tam dosłownie wszystko, lokalne centrum handlowe, fabryki, komendę policji, lotnisko i muzeum lotnictwa ale żadne z tych miejsc nie nadawało się na nocleg, prawie po ciemku postanowiliśmy zaimprowizować i rozbiliśmy się na górce obok lotniska. Było to w zasadzie jedyne miejsce w obrębie Bodo gdzie było dostatecznie dużo lasu, okazało się że… stał tam radar i cały system obsługujący lotnisko. Rano przyszedł czas na prom na Lofoty !


Najkrótsza nazwa świata

Wreszcie! Prom dopłynął po 3 godzinach rejsu do Moskenes na Lofotach. Zrobiliśmy mały trekking po okolicy odkrywając przepiękny teren na nasz kemping obok miasta Å. Tak, to cała jego nazwa. Po prostu Å. To najkrótsza nazwa miejscowości na świecie, która znana jest także jako „Å i Lofoten”. Nad ranem dotarło do nas że znajdujemy się w jednym z najpiękniejszych zakątków Europy, dookoła były góry, jeziorka i wodospady. Czuliśmy się jak w Tatrach które wyrosły nagle z morza ! Po uraczeniu się jednym z najgorszych wyrobów browarnictwa jakie znam- Nordland Pils (może trzeba urodzić się wikingiem aby smakowało, niestety nam to nie było dane) idziemy w zasadzie na pieszo w kierunku Reine, czyli najbardziej znanego punktu na wyspach. Wycieczka piesza niestety to nie najlepszy pomysł,gdyż musimy iść balansując wzdłuż drogi, gdzie nie złapaliśmy stopa, na całe szczęście tunel jest rozwiązany dość pomysłowo- na zewnątrz góry jest alternatywną droga którą można iść. Nie jest to jednak takie łatwe, gdyż wiejące z ogromną prędkością wiatr arktyczny zmusza nas do ubrania się jak zimą, a jest sierpień…..


Gdy góry wyrastają z morza - witamy w Mordorze

Reine- mała wioska rybacka, czerwone rorbuery, mostki, kilka wzgórz z kępkami trawy a dookoła strzeliste i ostre krawędzie gór! Całość robi piorunujące wrażenie jakby z Morza Norweskiego wyrastały alpejskie szczyty i nagle znajdujemy się na wysokości tych gór, mimo że wcale nie ruszamy się z poziomu morza. Podziwialiśmy to piękno rozbijając się na środku trawiastego wzgórza, malej wysepki między tymi szczytami, to w zasadzie jedyne miejsce na kemping, ponieważ wszędzie dalej są zabudowania wioski. Nad ranem wpłynął statek National Geographic Explorer na którym poruszenie wywołał namiot na samym środku Lofotów, pewnie zdjęcią są gdzieś do tej pory, bo robili je z dwóch pontonów którymi część załogo wypłynęła. Następnie przywitał nas jakże dobrze nam znany arktyczny wiatr, który skutecznie chciał zdmuchnąć nas razem z namiotem ze wzgórza.... Jednak czas było ruszać dalej, wiatr z północy nie znał litości, ledwo złożyliśmy namiot i zaczęliśmy szukać transportu w dalszą część Lofotów.


Kłapouchy wśród bagien

Svolveyer. Mówią że to główne miasto na Lofotach, wygląda ono jak osada z dalekiej północy Alaski, główny plac z ratuszem, rynek, kilka rzędów ulic, dookoła góry, w oddali Morze Norweskie i wielkie puste przestrzenie pokryte przez bagna i wrzosowiska. Rosną tam karłowate drzewa- brzozy i różne krzewy, nie łatwo jest znaleźć miejsca na rozbicie namiotu. Zaczyna znów padać, po zakupach mamy cel zrobienia prowizorycznego obiadu, który w porównaniu do poprzednich dni przypominać ma staropolską biesiadę- kjottboller (wątpliwej jakości kulki mięsne, których nigdy więcej bym nie zjadł) cebula, odrobina pieczarek, jedyne piwo nadające się do picia w tej części kraju iii grzyby! mnóstwo grzybów, które rosną dookoła karłowatych brzózek, dawno nie pamiętałem tak obfitego grzybobrania, nikt ich tam po prostu nie zbiera. Oznaczamy nasz obóz polską flagą i przystępujemy do przyrządzania obiadu, na zewnątrz szaleje ulewa, namiot się nieźle trzyma i jeszcze nie spłonął podczas gotowania : ) pocieszeni tym faktem zajadamy się jak na te warunki rarytasami i pojawia się.. kłapouchy. Słyszymy dziwne dźwięki podobne do osiołka i od razu na myśl przychodzą cytaty z nim w roli głównej.. Taka jest specyfika noclegu pośrodku niczego, na bagnach podczas ulewy gdzieś na końcu Skandynawii.. was też taka głupawka spotka nie raz, o to się nie martwcie.


Kierunek: Narvik !

Trzeciego dnia przestało padać i zdecydowaliśmy ruszyć w kierunku Narviku, nie było to co prawda wielkim wyczynem, gdyż autobus odjeżdżały z miejscowośći nieopodal której spaliśmy, ale po ponad tygodniu tułania się, moknięcia, jedzenia znalezionych grzybów, braku możliwości znalezienia dobrego piwa (!!) i opieraniu się arktycznym podmuchom wiatru, zdecydowaliśmy się na ten luksus. Po drodze minęliśmy przepiękne krajobrazy, bagna i lasy. Podróż ta trwa niewyobrażalnie długo, droga wije się naokoło fjordów, zatoczek, autobus staje w dość dziwnie wyglądających miejscach na pustkowiu, gdzie po kwadransie postoju wyłania się jedna osoba na którą czekaliśmy. Po dotarciu na miejsce szukamy miejsca które Polacy muszą tam zobaczyć- pomnika upamiętniającego bitwę pod Narvikiem. Nie jest to tez proste, w końcu udaje się nam i zapada noc, nie wiemy jeszcze że będzie ona jedną z najciekawszych podczas tego wyjazdu… 


Homeless people

Nic dodać, nic ująć. Czujemy się jak bezdomni, chodzimy kilka godzin po Narviku i jego obrzeżach szukając miejsca do rozbicia namiotu. To parodia, ponieważ w Norwegii obowiązuje prawo pozwalające na biwakowanie dosłownie wszędzie, nawet w środku miasta czy parku narodowego, ale musi być to w odległości od zabudowań... a my nie mamy gdzie się rozbić. Pierwszy pomysł- dworzec kolejowy, zamknięty nocą. Szukaliśmy na przedmieściach dosłownie czegokolwiek- okolice nasypu kolejowego to mały skrawek lasu, jednak spad terenu jest za duży, nie dało się rozbić. Poszliśmy dalej drogą wyglądającą na odludzie.. w połowie marszu zatrzymało nas lśniące volvo właściciela posesji który wbrew norweskiej otwartości zwyczajnie nas wygonił stamtąd.. był to jedyny większy skrawek zieleni w tej części Narviku. Nie rezygnujemy, idziemy w kierunku drogi wylotowej, jest tunel nad którym od razu zaczynają się góry- dosłownie nie da się (!!) znaleźć nic na obrzeżach, gdyż Narvik leży u stóp stromych gór i tam gdzie kończą się zabudowania, zaczyna się najczęściej pionowa skała.. Nad tunelem? Prawie wpadliśmy komuś do domu, spad był za duży.. Zniechęceni idziemy na drugą stronę miasta, rozważając już opcję wydania majątku za hostel, dochodzimy do kolejnych torów i staje się cud, mały lasek, dosłownie 100 m na 100m tuż obok zabudowań kolei, to nasz kemping!


Psychodeliczna północ.

Zawsze przychodzi pora gdy trzeba wracać, jednak tutaj czekała nas tak samo długa droga powrotna, jak ta którą przejechaliśmy aby tu dotrzeć. Z Narviku prawie cały dzień zajęła nam podróż do Bodo, znów wzdłuż fjordów i zatoczek, następnego dnia miał odjeżdżać pociąg jadący prawie całą dobę do Oslo. W Bodo zaczęło potwornie wiać, nie szliśmy już na wzgórze radarowe koło lotniska, wybraliśmy opcję atrakcyjnego koczowania na przystani promowej, a raczej pod wiatami przystanków które były obok.. była to noc pod znakiem „jak zostać żulem w Skandynawii”, ale miała ona w sobie jeszcze klimat psychodeliczny. Wiejący wiatr poruszał wszystkim co stało w porcie, linami statków, niedomykającymi się drzwiami, oknami i czymkolwiek co mogło się ruszać i skrzypieć. Jak się każdy domyśla nie dało się w takich wraunkach spać, świsty wiatru i skrzypienie statków wywołują dziwne skojarzenia, dlatego całą tą noc w zasadzie przechodziliśmy po porcie czekająć na świt i podróż do Oslo..



 
 
 
 

    
 


< powrót


Images may not be reproduced in any form without the express written permission of the copyright holder.
Design by Tomasz Oles. Copyright by Tomasz Oles & Piotr Kowalczyk