home o nas wyprawy galerie wspólpraca kontakt
            
               السلام عليكم , czyli po prostu Salam Alejkum


Data:15-22.06.2010
Rejon: Maroko:   Marakesz, Essaouira, Mirhleft, Asillah, Tanger, Chafchauen
Skład: Piotr Kowalczyk, Tomasz Oleś
Partnerzy i Sponsorzy: brak


Wyświetl większą mapę


Znów Maroko. Jest coś przyciągającego w tym kraju. Czy to jest dobre jedzenie, ciepły klimat czy też wspaniałe widoki? Bo na pewno nie ładne kobiety – zresztą ciężko powiedzieć, jak większość, niczym „Kinder niespodzianka”, szczelnie zapakowana w chusty.



„Poproszę tajina.. tylko dużego!”

Lądujemy w mieście będącym perełką krola: Marrakeszu. Większość pieniedzy, które pochodzą głownie z hasz-biznesu, jest ładowana w to duże, bogate miasto. Ma ono stanowić wizytówkę Maroka. Najsłynniejszy rynek Dżema El-Fna z zaklinaczami wężów, śpiewającymi, kolorowo ubranymi Berberami, stoiskami z świeżym sokiem z pomarańczy (nawiasem mówiąc – pyyycha!). Dalej rozciąga się otoczona różowymi murami Medyna wypełniona licznymi sukami, straganami; każdy próbuje coś wcisnąć - czy to chustę „made in china”, latający dywan, czy też wyrzeźbione dłutkiem „skamieniałości”. Nowsze dzielnice kryją sklepy Gucciego, Diora, czy też McDonalda.. Na nas to nie robi jednak wrażenia. Przez chwilę błąkamy się wśród śmiesznej dla nas scenerii i obieramy kierunek na restauracje z podobno najlepszymi Tajinami w mieście.. jak zaczynać wyjazd to przecież nie z pustym brzuchem!



“Give us two Camel and a carpet, and she is yours!”

W Marakeszu szybka decyzja – Essaouira! Wystarczy jedno słowo, żeby określić to małe, rybackie miasteczko – bajeczne! Nie bez powodu mówi się, że jest to raj dla fotografów. Skaliste wybrzeża, mały porcik z błękitnymi łódkami, tajemnicze zaułki medyny otoczonej pozostałościami portugalskiej fortecy z XVI wieku i co najpiękniejsze; prości ludzie żyjący swoim życiem.
Docieramy poźnym popołudniem tak więc od razu zabieramy się za szukanie noclegu. Trafiamy na mały, bogato zdobiony hotelik. A co tam! Po niewygodach w autobusie trzeba porządnie wypocząć! 10 euro – da się przeboleć; a w cenie pokój z oknem zdobionym witrażami i ręcznie szytymi zasłonami, niczym sutańską kanapą zdobioną kolorowymi poduszkami oraz małą łazieneczką z prysznicem! (zwykle trafialiśmy na sam kran i ewentualnie jakieś wiadro). Rzucamy dobytek i z burczącymi brzuchami uderzamy na Medynę. Nie szukamy żadnej wykwintnej restauracji z widokiem na morze – chcemy czegoś prostego, miejsca gdzie po ciężkim pracowitym dniu schodzą się mieszkańcy Essaouiry. „Chicken-snack bar” –bingo! Schodzą się tu zarówno młodzi jak i leciwi rybacy, dania proste lecz przepyszne, ceny genialne a sala o stropie poniżej 1,5m daje klimat! Wieczorem spotykamy Mauretańczyka, który pełen entuzjazmu chwali się, że następnego dnia zarzyna krowę i będzie wielka uczta z okazji jego zaślubin. Po podarowanych bransoletach, mających niby przynosić szczęście, wyciąga łapę i szczerząc swe śnieżnobiałe zęby mówi: „na krowę?” Następny dzień zaczęty o wczesnym świcie, gdyż wtedy najlepszy moment dla fotografa, by uchwycić budzące się w porcie życie i wracających z nocnych połowów rybaków. Uganiając się za uciekającymi przed nami Marokańczykami (w kulturze arabskiej robiąc komuś zdjęcie, zabierasz mu duszę) wpadamy na młodą Tajkę (GeeGee). Okazała się takim samym wariatem jak my! Chciała żeby zrobić jej zdjęcie.. i od tego zaczęły się żarty i wygłupy, spędziliśmy razem przedpołudnie z miłym akcentem : integracyjnym piwkiem (wyjątkowo w tym mieście był sklep monopolowy! Religia arabska zabrania jego spożywania). Krążąc we trójkę po Medynie, standartowo zaczepił nas jeden ze sprzedawców wołają „Heloł my friend!”. Strasznie chciał żebyśmy coś od niego kupili, tak więc zaproponowaliśmy mu z Piotrkiem handel wymienny: nasza koleżanka GeeGee w zamian za dwa wielbłądy i dywan! Opłacało się! Ale niestety, nasza koleżanka uciekła.. Ze smutkiem rozstaliśmy się, gdyż musiałą wracać do swojej grypy wycieczkowej, a my z kolei uderzyliśmy bardziej na zachód: Milfret.



Dramatyczny meczet

Docieramy późnym wieczorem rozklekotanym autobusem do małego, wyglądającego na opuszczone miasteczka, Mirhleft. Naszym celem jest malownicze klifowe wybrzeże, które poszarpane przez wzburzone wody oceanu często tworzy potężne łuki skalne, a w spokojniejszych miejscach małe piaszczyste zatoczki. Oprócz tego chcemy zobaczyć „dramatyczny meczet”, który będąc na skraju wybrzeża w połowie runął w ciemną toń burzliwej wody, tworząc naprawdę dramatyczną scenerię. Po długim targowaniu się z jednym z młodych Marokańczyków(zdenerwował mnie! Najpierw mówi, że nocleg jest za 7euro po czym na miejscu wyskakuje z 12stoma! A zę akurat nie byłęm w humorze to ostro z nim pogadałem i wkońcu uległ na 8. Mieszkanie 3 pokojowe, wyposażona kuchnia z telewizorem, łazienka, duży balkon wychodzący na główną ulicę; w sumie daje rade).
Rankiem ruszamy na wędrówkę wybrzeżem. Jednak trochę rozczarowani – tylko jeden łuk skalny, w miejscu naszego dramatycznego meczetu rażąca bielą nowa budowla. Próbowaliśmy się pocieszyć tajinem w obskurnej knajpce, jednak rozczarowani zjedliśmy to coś co oni śmieli nazywać tym daniem.



„Mint tee!”

Wyjątkowo ciężka i niewygodna podróż; kilkanaście godziń w autobusie. Do tego jedynym posiłkiem był ichniejszy górski kebabik: wsypana do rozkrojonego chlebka baranina, z tymże tam całego barana zsiekali.. oj; tam było wszystko! Dobrze że porządnie zasolone a jeść można z zamkniętymi oczyma.
Docieramy do kolejnego celu – Assilah. To małę nadmorskie miasteczko jest byłą kolonią hiszpańską. Zmęczeni od razu uderzamy w kierunku portu. Celem jest oczywiście ichniejszy słynny mint tee. Nie ma to jak orzeżwiająca, poranna, nadmorska bryza w wygodnym krzesełku kawiarenki! W pełni sił uderzamy na to małe kolorowe miasteczko. Dominuje tu połaczenie oślepiającej bieli z azurowym błękitem. Zdarzają się jednak dzielnice w zieleni jak i czerwieni. Po najlepszym jakim do tej pory jadłem rybnym Tajinie, kierujemy się do ostatniego celu naszej podróży, Chafchauen.



Ileż radości może przynosić rolnictwo!

Wąską krętą drogą wijącą się przez góry Rief docieramy do ostatniego celu naszej wyprawy – Chafchauen. To niewielkie, malowniczo położone na zboczu góry miasteczko jest słynne ze swojej błękitno niebieskiej medyny. I rzeczywiście; mury prawie każdego domostwa są niebieskie! Poruszając się wśród tych błękitnych barw, gdzie co chwila czmycha nam sprzed nóg jakiś bezdomny kot, mijając kolorowo ubranych mieszkańców oraz ich sklepy przepełnione różnorakimi pamiątkami i ręcznymi wyrobami, można się poczuć jak we śnie. I co najlepsze – nasze pierwsze wrażenie, że nawet sami mieszkańcy jakoś tak lekko chodzą, tak jakby lunatykowali. Szybko orientujemy się o co chodzi – „Cannabis indica”, jak chwast wyglądająca roślinka, a może sprawić tyle radości. Okazuje się, że rejon w którym się znajdujemy jest centrum uprawy marihuany w Maroku. Oczywiście – jest to zabronione, lecz wojsko i policja przymyka na to oczy – w końcu każdy, zrówno król, mieszkańcy jak i turyści na tym korzystają.
Nasza przygoda w tym uroczym miasteczku zaczęła się po zakwaterowaniu w , oczywiście niebieskim, małym hoteliku. Wychodząc wpadamy na upalonego młodzieńca który próbuje nam wcisnąć kulę haszu wielkości pięści. Niestety musimy mu odmówić, gdyż następnego dnia i tak mamy nasz samolot. Jednak udaje nam się z nim umówić na następny dzień na zwiedzanie górskich pól uprawnych. I tak następnego dnia, po krótkim spacerze po Medynie, siedzimy w jeepie wraz z paroma Marokańczykami i wspinamy się szutrową drogą w górę. W końcu docieramy na miejsce; parę zabudowań a wogół zieleń.. po horyzont ciemna zieleń konopii indyjskiej. Nasz przewodnik zaprosił nas do jednego z domów, w którym pokazuje nam jak otrzymują hasz.. który oczywiście od razu chcą nam wcisnąć. Jakie to smutne – mają tyle narkotyków a nikt od nich tego nie kupuje, przez co często żyją w skrajnej nędzy. Pomyśleć jaką fortunę zrobili by mając taką ilość w europie..
Odetchnęliśmy z ulgą gdy zjechaliśmy z powrotem do centrum miasteczka. W końcu nigdy nie wiadomo co to za ludzie, czy nie jakaś mafia narkotykowa czy coś. Bierzemy autobus do Tangeru, a z tamtąd z lotniska już prosto do Berlina.




Zapraszamy do GALERII ZDJĘĆ Z WYJAZDU

< powrót

Images may not be reproduced in any form without the express written permission of the copyright holder.
Design by Tomasz Oles. Copyright by Tomasz Oles & Piotr Kowalczyk