home o nas wyprawy galerie wspólpraca kontakt
             
                Mroźny podmuch skandynawii


Data: 2009, 2010
Rejon: Norwegia:  Oslofiord, Nidgarsbreen, Rondane, Dovreviel
Skład: Piotr Kowalczyk, Tomasz Oleś
Partnerzy i Sponsorzy: brak



Wyświetl większą mapę


Jak ktoś lubi świeże powietrze, ciszę, dziką naturę, przestrzeń i zapierające dech w piersi widoki; to Norwegia jest dla niego idealnym miejscem. Naszą bazą wypadową z prostej przyczyny stało się Oslo, gdyż Piotrek studiuje tam geografię. Więc jak tylko wpadałem w odwiedziny, organizowaliśmy kilkudniowe wypady na dziką, surową północ tego kraju.



Pocałunek lodowego giganta

Celowo wybraliśmy jesień – chcieliśmy zobaczyć niesamowite kolory pozbywających się liści drzew. Wraz z kolegami z Litwy uderzyliśmy w rejon lodowców Jostedalsbreen. Wybraliśmy jęzor o nazwie Nidgarsbreen, bo podobno zachwyca swoim pięknem. Na miejsce dotarliśmy w środku nocy. Zmęczeni, z trudem po omacku znaleźliśmy miejsce na rozbicie namiotu. Ranek…muszę przyznać, że dla takich poranków to się żyje! Otwieramy namiot, okazuje się że rozbiliśmy się na morenie polodowcowej I przed nami rozpościera się zapierający dech w piersi widok: potężny, szarobłękitny jęzor lodowcowy schodzący nisko do doliny, prawie że do samego jeziora, następnie żółtopomarańczowe gaje brzozowe a środkiem doliny płynie wartka rzeka niosąca wody roztapiającego się lodu. Szkoda tylko, że pogoda nie była idealna – chmury i siąpiło. Po małym grzybobraniu (( kto by przepuszczał! Na kamienistym podłożu, pomiędzy młodymi brzózkami mnóstwo kozaczków! Niektóre to giganty, po 30cm średnicy! ) uderzamy na wycieczkę pod sam jęzor. Nie przepuszczaliśmy jednak, że to będzie wyzwaniem! Całą noc padający deszcz spowodował, że normalnie małe potoczki tak z pięciokrotnie wezbrały, zalewając mosty na szlaku oraz kamienie, po których należało skakać. Najbardziej baliśmy się, że wpadając w taki wartki potok spłyniemy do samego jeziora, które było kilkanaście metrów poniżej. Na szczęście, choć cali mokrzy, ale przebrnęliśmy przez te wodne przeszkody. Warto było: przed nami ukazała się wielka, wysoka ściana lodowca. Uczucie – nie do opisania. To nie to samo co zobaczyć w telewizji czy na zdjęciach. Dopiero jak się podejdzie pod tą błękitną kilkunastometrową ścianę lodu, jak sobie człowiek zda sprawę że nad nim znajduje się kilkadziesiąt ton zbitego pod własnym ciężarem lodu, który tworzył się przez tysiące lat, poczuje ten chłodny podmuch z ciemnobłękitnej szczeliny – wtedy się pojmie jego potęgę i siłę.



Hu Hu Ha Idzie Zima Zła

Kolejny wypad – 4 dniowa wędrówka po malowniczym płaskowyżu Rondane. Jest to pierwszy norweski park narodowy, założony w 1962r. Jego obszar rozciąga się na wschód i na północ od miasta Otty. Cechą charakterystyczną tego obszaru jest surowość krajobrazu: uboga roślinność, gdzie dominują małe krzewinki i porosty, między niewysokimi łysymi, często ośnieżonymi szczytami, chowają się małe jeziorka i wiją wartkie rzeczki. Rondane przyciąga swoim pięknem i spokojem.
Już przed samym wyjazdem wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Prognoza pogody: śnieg i -8C. Jednak szybko padła decyzja: parę płatków śniegu nas nie przestraszy! Planowo mieliśmy dojechać wieczorem do Otty, skąd weźmiemy busa do wyżej położonej miejscowości Mysusaster. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że poza sezonem busy nie kursują. Zależało nam na czasie, więc przez pół nocy po ciemku wdrapywaliśmy się, aż w końcu dotarliśmy do pierwszych chatek.. i śniegu. Jak się jednak rankiem okazało, bardzo się przydał, gdyż skończyła nam się woda na herbatę. Jako że poranek baaardzo rześki, szybko spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę. Pogoda – marzenie! Słoneczko, ani jednej chmurki. Jako że droga jeszcze daleka, próbujemy łapać autostopa na parking położony kilka kilometrów dalej. I o dziwo – żaden z samochodów terenowych ani furgonetek się nie zatrzymał, a jak dla żartu zamachaliśmy małemu pegotowi 206- od razu! Docieramy na płaskowyż – bajecznie! Jakby lekko lukrem posypane pagórki, a wokół pusta przestrzeń ze sterczącymi spod śniegu, jesienią malowanymi krzewinkami. Udaje nam się dotrzeć schroniska Rondvassbu, pierwszego punktu naszej wycieczki. Jednak czytając cennik noclegów od razu decydujemy się na kolejny nocleg w namiocie; szczególnie, że pogoda dosyć ładna. Noc – ciężka. W nocy zrywa się śnieżyca rzucając na boki naszym małym letnim namiotem. Co chwila budzeni zimnem nie możemy doczekać się ranku. Jednak co to zmieniło? Nadszedł świt a dalej nas zasypywało tym białym puchem. W końcu, przemarznięci musieliśmy podjąć decyzje ucieczki do schroniska. Wędrówka w śnieżycy? Nie możliwa, gdyż szlaki są znakowane na kamieniach, które już dawno znikły pod śniegiem. Punktów orientacyjnych? Nie ma.
Cały dzień spędziliśmy grzejąc się przed kominkiem i rozważając co robić w następne dwa dni(mieliśmy już kupione bilety powrotne na pociąg na konkretną datę). Co gorsza, okazuje się, że w następny dzień zamykają schronisko – koniec sezonu. Poczym, jak na zawołanie – w schronisku pojawia się grupa polaków! Okazuje się, że też przyjechali na weekend w góry i że planują następnego dnia powrót i mogli by nas zabrać z sobą. Jesteśmy uratowani! Z powodu ciągłej śnieżycy, noc spędzamy w schronisku integrując się z naszymi wybawicielami. Następny dzień przedzieramy się przez ścianę śniegu, na parking, skąd z problemami (Jeden z samochodów był na letnich i „troszkę” go zniosło poza drogę) zjeżdżamy z zaśnieżonych gór. Później już tylko pijackie historie Pana Stasia; no i Oslo.



Spontan zawsze najlepszy

Nie ma to jak wcześniej poczytać o klimaćie danego kraju. Rezerwujemy w marcu bilety na koniec kwietnia w rejon Dovreviell, rejon troszkę przypominający płaskowyż Rondane, czyli góry, dzika przyroda, piękne widoki. Nikt jednak nie pomyślał, że tam będzie jeszcze środek zimy! A miały być krokusy, śpiewające ptaszki i przygrzewające słoneczko! Jak już zdaliśmy sobie sprawe z naszego głupiego błędu: zapowiadane -10C oraz śnieżyca przez wszystkie 3 dni kiedy mieliśmy tam być, zrezygnowaliśmy. „Nie mamy sprzętu, odpowiedniego ubrania, jak w ogóle nocować w takich warunkach!?”. Trzymaliśmy się tej decyzji aż zmiękliśmy po butelce Martini..My nie damy rade!? Godzinę przed odjazdem autobusu wrzucamy wszystko od plecaka i wybiegamy na dworzec. Nie przepuszczaliśmy, że to byłą najlepsza decyzja jaką mogliśmy podjąć i że opatrzność będzie nad nami wariatami czuwać od samego początku do końca wyjazdu. Docieramy do Dombas późną nocą; mróz, ciemno, a my nie mamy żadnych namiarów na jakikolwiek nocleg. Nawet rozbijanie w śniegu nam się nie widzi. Ale – gupi ma szczęście - ratuje nas poczekalnia(ogrzewana!) na stacji kolejowej, która jest jakimś cudem otwarta przez całą dobę! Rankiem wyruszamy na poszukiwanie informacji turystycznej.. gdyż w pośpiechu nie wzieliśmy żadnej mapy tego regionu! W informacji kobieta wybucha śmiechem myśląc, że robimy sobie z niej jakieś jaja z tym z naszym planem trekingu po płaskowyżu. Jak już zrozumiała że mówimy serio, powiedziała: „You are crazy! No way! Come back In 1-2 month! Now is Winter In the mountains! Imposible!” Zmotywowani, ruszyliśmy w drogę. Powoli zaczynamy rozumieć o co chodziło kobiecinie z informacji turystycznej. Jak tylko zejdzie się z drogi, człowiek zapada się po pas we śniegu. Po ujściu paru dobrych kilometrów, docieramy do większej drogi gdzie łąpiemy autostopa do wyżej położonej miejscowości Hjerkinn, skąd zaczynają się szlaki w płaskowyż. Znów powstaje pytanie – co z noclegiem? Będziemy kopać dziurę we śniegu? Ale, jak przysłowie głosi: „głupi ma szczęście”, docieramy do małej opuszczonej stacyjki kolejowej, gdzie jest znów otwarta poczekalnia! Żeby nie było że nam za wygodnie, rozbiliśmy na środku poczekalni namiot:)
Pobudka o świcie; słońce walczy z chmurami, tak więc szybka herbatka ze śniegu i uderzamy w góry. Ale coś nam nie wyszło bo momentalnie pociemniało i zerwała się straszliwa zamieć. Poruszaliśmy się szeroką ubitą drogą która miała prowadzić do jednego ze schronisk. Jednak w tej otaczającej nas bieli, co chwilę gubiliśmy orientację i wpadaliśmy w jakąś zaspę. Po dwugodzinnym marszu mieliśmy już zawracać, gdy nagle, tak jakby hulająca śnieżyca zrozumiała, że już starczy tego znęcania się nad nami, w ciągu kilku minut przejaśnia się i wychodzi słońce. To było niesamowite! Naszym oczom ukazały się otaczające nas, przykryte bielą, szczyty i pagórki. Gdzieniegdzie sterczały jakieś suche krzaczki. I tylko ta otaczając a nas biała pustka, szum wiatru niosącego ze sobą drobiny śniegu. Na tym białym pustkowiu czuliśmy się jak wyprawie na biegun północny!
Docieramy do zabudowań schroniska, które oczywiście jest zamknięte. I tutaj szkołą przetrwania: zbieramy kropelka po kropelce cenną płynną wodę, która topi się ze śniegu na ogrzanym przez słońce dachu(zawsze jest pod dostatkiem śniegu, jednakże śnieg jest mało wydajny, traci się dużo energii – zanim coś się zrobi to mija godzina). Z powodu silnego wiatru musimy szukać zacisznego miejsca na zagotowanie wody; które znajdujemy w drewnianej budce – wychodku. Nabrawszy siły dotarliśmy jeszcze do poligonu wojskowego po czym już wracając znów chwyta nas śnieżyca. Jednak Zadowoleni z udanej wycieczki wracamy do głównej drogi, gdzie w ciągu pięciu minut łapiemy autostop z powrotem do Dombas. Na koniec całego wyjazdu znów możemy powiedzieć o niezmiernym szczęściu. Nasz autobus miał jechać o 3 w nocy. Planowaliśmy poczekać na niego na poczekalni gdzie spędziliśmy pierwszy nocleg. A tu o 19stej wyganiają nas – w niedziele poczekalnia zamknięta! Trochę dobici tym faktem, pakowaliśmy się z zrzedniętymi minami, które najwidoczniej zauważył Pan z obsługi : wypytał nas na co czekamy i pozwolił zostać do tej 3ciej, pod warunkiem że będziemy grzeczni…


Zapraszamy do GALERII ZDJĘĆ Z WYJAZDU

< powrót

Images may not be reproduced in any form without the express written permission of the copyright holder.
Design by Tomasz Oles. Copyright by Tomasz Oles & Piotr Kowalczyk